Powrót

Piotr Jaroszyński
Saluta libenter!

Odrodzenie życia społecznego Polaków dotyczy nie tylko wzniosłych momentów, gdy Łączymy się dla obrony jakiejś wielkiej sprawy, ale również dotyka życia codziennego, gdy nic takiego specjalnie się nie dzieje, gdy jak zwykle spotykamy się, uczymy, pracujemy. Okazuje się, że tzw. komunizm jednak popsuł nam wiele polskich obyczajów, którymi w normalnych warunkach nacechowane winny być kontakty międzyludzkie.
Albowiem warto pamiętać, że samo słowo "etyka", z którym dziś Łączymy różnego rodzaju wymagania moralne, oznaczało w języku greckim właśnie obyczaj. To obyczaj utrwalał nasze właściwe odnoszenie się do siebie i do innych. Cóż może być piękniejszego, niż życie społeczne przeniknięte dobrymi obyczajami, dzięki którym zawsze, a przynajmniej w większości wypadków ludzie umieją siebie dostrzec, okazać sobie szacunek, uprzejmość, a w razie potrzeby - służyć pomocą.
Takie właśnie były polskie obyczaje, gdy byliśmy autentycznie wolni, wolni do tego, aby być sobą.
Dziś zderzają się ze sobą dwie postawy. Z jednej strony ciąży nad nami pozostałość azjatyckiego komunizmu. Polega to na tym, że ludzie doświadczani niebezpieczeństwami systemu zaczęli się na siebie zamykać. Jeden drugiemu nie dowierzał, czego oznaką była nieruchoma twarz, oczy bez wyrazu i milczenie, lub, w najlepszym wypadku - takie odburknięcia. Tymczasem w tradycji rzymskiej mówiono: "Saluta libenter!" - witaj się chętnie, szczerze, otwarcie.
I tę tradycję myśmy przejęli i na swój sposób spolszczyli witając się zawsze z otwartymi ramionami; ale wpływ Azji zaczął czynić z nas takich mruków, co to ani ramion, ani ust nie otworzą, tylko coś burkną pod nosem, albo w ogóle drugiego człowieka nie dostrzegą. A cóż mówić o życzliwości, o zdrowym optymizmie, o gotowości służenia pomocą i to z radością? A przecież to jest właśnie jak najbardziej polskie, więc wróćmy do siebie.
Z drugiej strony obserwujemy, jak próbuje się nam zaszczepić styl życia na luzie, charakterystyczny dla filmów amerykańskich. Taki filmowy luz polega na tym, że trzymając ręce w kieszeni i żując gumę, gdy twarz wykrzywia się w grymasie podobnym do zwierząt mlekodajnych, wszystkich traktujemy równo, mniej więcej na poziomie, jak kiedyś mówiono - chłopca stajennego albo pomocnika szewca.
Taki bohater filmów amerykańskich nie liczy się, ani z wiekiem rozmówcy, ani z jego wykształceniem, ani z piastowanym urzędem, ani że rozmawia z kobietą, ani że mówi do mamy, nie liczy się z niczym, po prostu wszyscy jesteśmy równi, bo jesteśmy chłopcami stajennymi. Ten luz dodatkowo jest podkreślany ilością przekleństw i bluźnierstw wypowiadanych publicznie i zarejestrowanych na taśmie filmowej.
Ten obraz Ameryki kreuje się po to, aby zniszczyć nie tylko samą Amerykę, która jeszcze do lat sześćdziesiątych pielęgnowała tradycyjne wartości, ale również aby zniszczyć obyczaje europejskie, tam gdzie jeszcze są pielęgnowane.
I tak zderzają się w Polsce dwa nurty obyczajowe jakże obce polskiej duszy: nurt azjatycki i nurt amerykański, z jednego jeszcze się nie wyleczyliśmy, a już czyha na nas nowa choroba.
Pomyślmy dobrze, życie społeczne, w którym nie będzie miejsca na grzeczność i szlachetność, stanie się w końcu piekłem. Musimy wobec tego w naszej Ojczyźnie znowu na siebie popatrzeć, musimy siebie wzajemnie dostrzegać, następnie poprzez życzliwość umacniać, a poprzez szlachetność - podwyższać.
Polska kultura, której istotną częścią była obyczajowość, właśnie w tym kierunku ciążyła, i dawała temu wyraz, gdy nie krępowały jej cudze więzy. Dziś spadły zewnętrzne obce więzy, ale poprzez zalew produkcji pseudokulturalnej próbuje się za wszelką cenę odmienić naszą duszę i nasze obyczaje, abyśmy nie przypominali samych siebie.
Jest to działanie zaprogramowane na długie lata i promowane przez ośrodki światowego globalizmu, którego celem jest zniszczenie narodów, rodzin i osoby w człowieku.
Obronimy się wtedy, jeśli wyłączymy telewizory, a włączymy nasze serca, jeśli będziemy ze sobą rozmawiać, a nie przeglądać deprawujące czasopisma, jeśli nauczymy się ostrożności w kontakcie z tym, co masowe, bo tam jest najwięcej wirusów.
Widząc te różne zagrożenia, starajmy się mimo wszystko odzyskiwać naszą codzienność i nasze dobre polskie obyczaje. A zacząć możemy od tego, że gdy zobaczymy drugą osobę, to powitajmy ją chętnie, bo "saluta libenter!"
Jak nauka w szkole wypełnia nasze lata dziecinne i młodzieńcze, tak praca wypełnia nasze życie dorosłe. I jak nie jest bez znaczenia, jak, kto i po co nas uczy, tak równie ważne jest gdzie, jak i po co pracujemy. W poprzednim okresie dużo było pracy pozorowanej, a także byle jakiej i słabo płatnej. Stąd brał się mit Zachodu jako miejsca wydajnej i dobrze płatnej pracy, zaś posiadanie jakiegoś wyrobu zachodniego było szczególnym powodem do dumy, bo to i ładnie zapakowane, i napisy w obcym języku. Dziś wiele stereotypów już upadło, Zachód ujawnił swoje słabe strony, a wśród stron mocnych wiele okazuje się dla Polski poważnym zagrożeniem. Wśród tych zagrożeń warto przyjrzeć się nowemu stosunkowi do pracy.
Dostrzegamy z jednej strony tendencję do pracoholizmu, z drugiej do jakiejś niezwykłej eksploatacji ludzkich sił. Pracoholizm jest dobrowolnym przepracowywaniem się, jest pracą ponad miarę z naruszeniem potrzeb życia społecznego, rodzinnego jak również prywatnego. Pracoholik wychodzi rano do pracy, wraca późnym wieczorem, a w domu po powrocie rozkłada papiery lub urządzenia i dalej pracuje, pracuje też w soboty i święta. Niestety, tak pojęta praca choć z pewnością powiększa budżet domowy, odbija się fatalnie na życiu rodzinnym, które po prostu zanika. Gdy w normalnych warunkach dom powinien być gniazdem rodzinnym, w którym członkowie rodziny wzrastają poprzez prawdziwy kontakt, na który składa się i wzajemna miłość i oddychanie polską kulturą, pracoholik traktuje dom jak hotel albo jak poczekalnię, a członków rodziny jak obsługę hotelową, której od czasu do czasu rzuci się napiwek. Tylko że wcześniej lub później przychodzi moment, w którym członkowie rodziny spostrzegają, że są sobie obcy, że właściwie niewiele ich łączy, a szansa na ekonomiczną samodzielność poszczególnych osób stać się nawet może okazją do rozpadu rodziny. Starożytny mędrzec przytomnie kiedyś zauważył: "brak wymiany myśli niejedna zabiły już przyjaźń" (Arystoteles). Dodać dziś można "...i niejedną rodzinę". Rodzina musi nieustannie ze sobą się kontaktować, musi być nieustanna wymiana myśli, nastrojów, pragnień, oczekiwań, ale i pretensji, żalów, niespełnionych nadziei. Musimy cały czas siebie znać, aby się nawzajem leczyć lub budować, aby drobne rzeczy wyjaśniać na samym początku, a do wielkich odpowiednio wcześnie się zabierać. Rodzina jest nie tylko związkiem krwi, ale musi być oparta na przyjaźni, więcej, musi być nadmiarem przyjaźni, a tu natura nie wystarcza, nade wszystko potrzebna jest kultura. Jeżeli ktoś potrafi czule pielęgnować kwiatki na działce albo chomiki w komórce, albo dłubać się przy samochodzie, to ileż pielęgnacji potrzebuje drugi człowiek w swoim życiu osobowym, ile troski, czułości i rozumu. Gdy tego nie zobaczymy, gdy to nie stanie się przytomnym zadaniem naszego przebywania ze sobą jak członków rodziny, to wcześniej czy później związki krwi zakrzepną, uschną i przestaną być siłą żywotną. Będziemy nosili wspólne nazwisko, będziemy przebywać w tych samych ścianach, będziemy figurować obok siebie na jednym zdjęciu, ale dusze nasze będą daleko od siebie, bez miłości i bez kontaktu.
Pracoholizm powiększa się, im bardziej słabną, właśnie wskutek pracoholizmu, więzy rodzinne. Członkowie rodziny nie tylko stają się sobie obcy, ale ponieważ muszą się o siebie ocierać, mieszkają przecież pod jednym dachem, korzystają z tej samej kuchni czy łazienki - wzajemne kontakty stają się coraz bardziej denerwujące, rodzina zaczyna siebie unikać, a nawet wzajemnie się wyniszczać.
Jak pracoholizm dobrowolnie prowadzić może do kryzysu rodzinności, tak z kolei nadmierna przymusowa eksploatacja pracowników sprawia, że kto wraca z pracy nie ma już sił na nic, ani na rodzinę, ani dla samego siebie. Wyeksploatowany pracownik traci to, co Ojciec św. w encyklice Laborem exercens nazywa "przestrzenią wewnętrzną". Papież pisze: "... ludzka praca nie tylko domaga się odpoczynku 'co siódmy dzień', ale co więcej: nie może polegać na samej tylko eksploatacji ludzkich sił w zewnętrznym działaniu - musi pozostawiać przestrzeń wewnętrzną, w której człowiek, stając się coraz bardziej tym, kim z woli Boga stawać się powinien, przygotowuje się do owego 'odpoczynku', jaki Pan gotuje swoim sługom i przyjaciołom" (25). A więc człowiek nie może być pozbawianym swej "przestrzeni wewnętrznej", czyli życia duchowego, które jest właściwym polem naszego człowieczeństwa nakierowanego na ostateczne zjednoczenie z Bogiem. Wypalanie w człowieku tej przestrzeni poprzez źle pojętą pracę jest zarówno swoistym odczłowieczaniem człowieka, jak również prowadzi do odcinania człowieka od Boga, czyli życie człowieka czyni ostatecznie bezsensownym.
Dziś w Polsce potrzebujemy jakiegoś zdrowego spojrzenia na kulturę pracy, tak aby praca nie tylko pozwalała wszystkim zdobywać środki na utrzymanie się przy życiu, ale by praca pomagała budować nam nasze człowieczeństwo, by przyczyniała się do rozkwitu rodzinności i by czyniła otwartą drogę dla osiągnięcia ostatecznego sensu naszego życia. Tylko tak pojęta praca jest pracą autentycznie ludzką, a nie kolejną formą zniewolenia.

Powrót

Stowarzyszenie Rodzina Polska www.rodzinapolska.pl